Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Maliński: muzyk, którego saksofon pociągnął za sobą w świat [ZDJĘCIA]

Agnieszka Świderska
Fot. Archiwum Krzysztof Maliński
W podróż do Australii zabrał ze sobą tylko plecak i saksofon. Leciał do przyjaciela, świetnego trębacza, którego poznał w Irlandii. Jego życie jest właśnie tak pisane: przez muzykę i muzyków. O tym, dokąd może zaprowadzić saksofon opowiada Krzysztof Maliński, pilanin, muzyk solowy, sesyjny, multiinstrumentalista.

Tyle masz w sobie muzyki, ile masz świata. Krzysztof Maliński, saksofonista, pilanin, ma tego świata w swojej muzyce coraz więcej. W 2004 roku rozpoczynał swoją życiową i muzyczną przygodę w Belfaście. Może dlatego, że sam był emigrantem Belfast mniej wydał mu się irlandzki niż powinien. Dla niego było to miasto ludzi z całego świata. Nieprzypadkowo brał udział w projektach typu “Love music hate racism”. Sam z innymi muzykami tworzył The Motion Project - wspólny szyld dla artystów z całego świata, którzy wspólnie koncertowali i prowadzili warsztaty.

- To było najbardziej wszechstronne granie w moim życiu - wspomina muzyk.- Grałem w zespole funkowym oraz muzykę afrykańską z ludźmi z Zimbabwe. Z lokalnymi jazzmanami grywałem jazz. Była też polska muzyka. To był właśnie klimat Belfastu. To nie jest duże miasto, ale dużo w nim ludzi zajmujących się sztuką. Co druga osoba chodzi tam z futerałem. W Belfaście trzymała mnie muzyka. Wychodząc wieczorem na piwo mogło cię spotkać coś niesamowitego.

W Belfaście trzymała mnie muzyka. Wychodząc wieczorem na piwo mogło cię spotkać coś niesamowitego

Czasami nawet nie trzeba było wychodzić. Jeremiego, swojego przyjaciela, świetnego trębacza z Australii poznał w ...domu. Jeremy był chłopakiem córki właścicielki mieszkania, które wynajmował. Kiedy wrócili do Australii i zaprosili go, nie wahał się nawet pięciu minut.

- 10 lat w Belfaście upłynęło mi na muzyce. Grałem i żyłem z muzyki. Uczyłem gry na flecie, saksofonie, też produkcji muzyki. 2012. Jak się robi fajne rzeczy nie przeszkadza nawet typowo irlandzka pogoda. Potrzebowałem jednak zmiany.

Z plecakiem i saksofonem poleciał do Melbourne. - Kolejne miasto, w którym rozbrzmiewa muzyka z całego świata - opowiada Krzysztof Maliński. - Przełamałem tam siebie. Kultura Melbourne to kultura grania na ulicy. Idziesz do urzędu miasta, wykupujesz licencję za 20 dolarów i pilnujesz, by nie grać w jednym miejscu dłużej niż dwie godziny. Takie muzykowanie to świetne doświadczenie. Nie musisz się bać publiczności, jakiś negatywnych reakcji. Wręcz przeciwnie. Ludzie prosili mnie o prywatne lekcje, dostawałem propozycje grania w lokalach. Skończyło się tym, że w jednym barze zagrałem “Somebody That I Used To Know” dwa metry od Gotye.

W 2014 roku wrócił do Piły. Założył studio Malinski Music Production. Grał. Uczył. Produkował. Wracał do Belfastu. Brakowało mu jednak podróży; bycia gdzieś w świecie.

- Ten gen globtrotera mam po tacie, który w latach 80 i 90 zjechał całą Europę. Pracował w zachodnich cyrkach jako trębacz, dyrygent, kompozytor - mówi Krzysztof Maliński. - Kiedy powiedziałem do przyjaciela, że może bym się ustatkował zażartował “Chcesz się ustatkować? To jedź na statek.”

Znalazł ofertę dla saksofonisty. Nie wiedział jeszcze na jaki statek, ale dostał tę pracę. Musiał jeszcze pojechać do Liverpoolu na szkolenie, by zdobyć tzw. papiery morskie. Na statku muzyk w razie potrzeby jest ratownikiem. A tym pierwszym statkiem okazał się wycieczkowiec “Splendor of the Seas”, od 2016 roku - “TUI Discovery”, a obecnie “Marella Discovery”, którego armatorem jest TUI, największy na świecie koncern turystyczny. Statek jest w stanie pomieścić ponad 2 tysiące pasażerów i 750 członków załogi.

Podczas tamtego rejsu portem macierzystym była Majorka. - Pływaliśmy po Morzu Śródziemnym. Rejs trwał tydzień. Każdy dzień w innym kraju. W innym mieście. Jednego dnia Barcelona, drugiego Florencja, trzeciego Nicea. Co trzy tygodnie zawijaliśmy do Lizbony. W Barcelonie byliśmy co drugi tydzień. Co niedziela wracaliśmy do portu na Majorce.

W dzień zwiedzał. Wieczorami robił to, co lubił czyli grał.

- Byłem saksofonistą solowym, a to oznacza wolność. Mogłem grać co chciałem - opowiada Krzysztof Maliński. - Dużo zależało od sali koncertowej w której grałem. Jeżeli to był live room i godzina 23 to grałem nowocześnie, z bitami. Przy średniej 60+ grałem raczej jazowe standardy. Beatlesi podobali się wszystkim. Adele i Ed Sheeran również. Angielska publiczność, a ta na statku była najliczniejsza, potrafiła też kilka razy z rzędu poprosić o “Baker Street”.

Byłem saksofonistą solowym, a to oznacza wolność

Były też polskie sety. Kapitanem statku był Polak. Lubił, gdy grał mu Niemana. Grał dla niego podczas kapitańskiej gali, w trakcie której kapitan witał się z pasażerami, przedstawiał najważniejszych członków załogi, pozował do zdjęć.

Nie zawsze grał sam. Dwa razy w tygodniu grał improwizowane sety z Dj-ką, raz w tygodniu z pianistą oraz w show bandzie z dwunastoma tancerzami i muzykami. - Pierwszy miesiąc to była ekscytacja. Drugi coraz większa pewność siebie. Trzeci to była już tęsknota. Pracowałem 160 dni bez dnia wolnego. Na kolejny tak długi kontrakt już się nie zgodziłem - mówi Krzysztof Maliński.

Na kolejny kontrakt popłynął na Karaiby. Zakochał się w Curacao i Bonaire leżące na Małych Antylach.

- Tutaj, w Polsce zaczynała się zima, a tam Święta Bożego Narodzenia w środku lata. Na statku była 30-metrowa choinka, a my graliśmy “Christmas set”. Nie byłem jednak w stanie poczuć magii świąt. Sama data to nie wszystko - mówi muzyk.

Granie na statku to dla niego taka sama muzyczna przygoda jak muzykowanie w Australii. Rotacja na statku była duża: publiczność zmieniała się co tydzień. To w Australii nauczył się ją czytać tak, by wiedzieć, jaka muzyką do nich trafi, otworzy, sprawi, że coś poczują.

Nie ma nieważnej publiczności

- Nie ma nieważnej publiczności. To bez znaczenia czy grasz koncert na stadionie dla kilkudziesięciu tysięcy osób, na statku dla setki pasażerów, czy na ulicy dla grupki słuchaczy. Dajesz im muzykę, a to zawsze jest jakaś energia i emocje - mówi saksofonista.

Każda wyspa na Karaibach miała swoją muzykę. Swoje własne reggae. On dołożył jeszcze jedno - pilskie. Gdy zachorowała DJ - ka Cheryl - zagrał za nią seta dogrywając do płyty “Ka Ra va na” Jafii Namuel. I poczuł się jakby znów był w Pile...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pila.naszemiasto.pl Nasze Miasto